Rywalizacja małych, rodzinnych aptek z międzynarodowymi sieciami przybiera na sile. Ci pierwsi zarzucają potentatom nieuczciwą konkurencję, niepłacenie podatków, a wręcz otwieranie firm „na słupa”. Ci drudzy twierdzą, że te zarzuty to manipulacja. Sprawdziliśmy, jak wygląda ten skomplikowany rynek.
Apteka dla sieci czy dla aptekarza?
Niestety polski rynek zaledwie w ciągu kilku lat stał się łupem wielkich, międzynarodowych korporacji. Korporacji, które nastawione są przede wszystkim na zysk.
W 2011 r. na rynku farmaceutycznym tylko jeden procent aptek był w rękach zagranicznych koncernów, w tym roku szacuje się, że może to być nawet 20 proc. Od trzech lat prawo nie pozwala rosnąć „sieciówkom”. Ale one prawo omijają.
– Skupują polskie apteki, a tam gdzie nie mogą, przejmują je „na słupa”. Do tego przez lata nie płaciły CIT-u – grzmi w rozmowie z Tygodnikiem TVP Marcin Wiśniewski prezes Związku Aptekarzy Pracodawców Polskich Aptek (ZAPPA).
Prawo, o którym mówi Wiśniewski to uchwalona w czerwcu 2017 roku ustawa „Apteka dla Aptekarza” (AdA), która wprowadziła szereg ograniczeń. M.in. nakazała, by to farmaceuta był właścicielem apteki. Wziął na siebie pełną odpowiedzialność zawodową i finansową (a więc nie może prowadzić sp. z o.o.) oraz mógł ograniczyć się do prowadzenia maksymalnie czterech punktów. Istniejące sieci apteczne faktycznie nie mogą dalej się rozwijać.
AdA miała zrewolucjonizować polski rynek i dać szansę realnej rywalizacji małym, polskim podmiotom ze światowymi gigantami. Tylko prawo sobie, a życie sobie. Jak mówi Marek Tomkow z Naczelnej Izby Aptekarskiej (NIA), sieci nie zamierzają stosować się do ustawy i od lat znajdują różne sposoby, by ją omijać.
Wyślij wiadomość, skontaktujemty się z Tobą