Jacek Żakowski
Dziwnie się dzieje w państwie polskim. Gdyby Szekspir żył, to też by się dziwił. Czy to znaczy, że dzieje się źle, trzeba dopiero wyjaśnić. Sęk w tym, że dziwnie mało się w różnych sprawach wyjaśnia, więc trudno powiedzieć, czy „dziwnie” znaczy po szekspirowsku „źle” i zwłaszcza dla kogo źle, a dla kogo dobrze.
„Gazeta Wyborcza” opisała dziś sprawę kont w szwajcarskim banku HSBC Private Banking. Od kiedy wyciekły dane jego klientów i wyszło na jaw, że specjalizuje się on w pomaganiu oszustom podatkowym, służby skarbowe w Anglii, Francji, Niemczech i wielu innych krajów prowadzą intensywne i spektakularne śledztwa. Trochę oszustów łapią, trochę karzą, trochę straszą.
Widząc to, niektórzy zaczęli nawet sami się zgłaszać i bez wezwania płacić zaległe podatki. Żadnego budżetu to nie zrównoważy, ale miliard tu, miliard tam – i coś się na biedne państwo uzbiera. A poza tym strach pada na oszustów i potencjalnych oszustów, więc skłonność bogaczy (bo to jest usługa tylko dla bogaczy) do oszukiwania własnego kraju maleje.
W Polsce tak to nie działa. Polscy urzędnicy nie chcą nawet ujawnić dziennikarzom, czy Polska choćby wystąpiła do Francji o informacje na temat polskich obywateli korzystających z usług HSBC Private Banking. Podobno jest to tajemnica skarbowa. W Anglii nie jest, we Francji nie jest, w Niemczech nie jest. A w Polsce jest.
Tam walka z oszustami jest demonstracyjna – także dlatego, by obywatele płacący podatki wierzyli, że państwo wszystkich rozlicza sprawiedliwie. A w Polsce – przeciwnie. Polska znów okazuje się krainą deszczowców, gdzie wszystko jest ogromnie tajemnicze ze względu na niezwykle ważny interes publiczny, nawet gdy jest on oczywiście sprzeczny z interesem publicznym.
Wiecie Państwo, jaka jest największa tajemnica wojskowa? Taka, że generał jest idiotą. Bo jak przeciwnik się dowie, to zaatakuje. A wiecie, jaka jest największa tajemnica skarbowa? Taka, że nie ma z czego robić tajemnicy – poza tym, że urzędnik musi przede wszystkim wiedzieć, czego lepiej nie wiedzieć. I często bardzo dobrze to wie.
To nie jest tylko problem tej afery skarbowej. Polski urzędnik nie jest taki głupi jak urzędnik francuski, brytyjski, niemiecki. Robi (lub udaje, że robi) to, co każą, a nie to, za co karzą (albo mogą ukarać, jak się komuś nastąpi na odcisk). Przykładów jest wiele.
Dwa tygodnie temu Radio TOK FM odkryło, skąd się wzięła afera lekowa polegająca na tym, że wiele hurtowni zamiast sprzedawać lekarstwa do aptek wywozi je za granicę z zyskiem, przez co poważnie chorzy nie mogą ich kupić w Polsce. Przez rok posłowie, dziennikarze i liczni urzędnicy łamali sobie głowę, jak ukrócić ten rujnujący rynek leków proceder. Pocili się i męczyli, aż wreszcie uchwalili w Sejmie bardzo skomplikowaną nowelizację prawa – tak skomplikowaną, że może okazać się niekonstytucyjna albo niezgodna z prawem europejskim.
Kontrowersyjne fragmenty nie są w nowelizacji potrzebne, ale ktoś je w komisji sejmowej przepchnął i Sejm je uchwalił. Jak senat zdąży to prawo przegłosować przed końcem kadencji, to chorym się poprawi. Ale nie jest pewne, że zdąży, bo wiele osób się stara, żeby raczej nie zdążył, albo żeby przyjął takie poprawki, po których Sejm nie zdąży. To się może udać, bo chodzi o spore pieniądze i skomplikowane prawo gospodarcze.
Problem polega na tym, że cały ambaras nie miałby miejsca, gdyby nie dwaj wicedyrektorzy z ministerstwa zdrowia, którzy wydali taką dziwną interpretację przepisów o marżach hurtowni farmaceutycznych, że ich ograniczenie obowiązuje tylko, kiedy odbiorca (apteka) jest na terenie Polski. Ponieważ ograniczenie marży jest bardzo surowe, polskim hurtowniom sprzedaż lekarstw w Polsce opłaca się nie bardzo, a sprzedaż za granicę – ogromnie. Nie jest pewne, czy ktoś to tak wymyślił, czy po prostu wyszło jak zwykle.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że dyrektorzy chcieli, żeby hurtownie mogły zbić kokosy i nie martwili się, czy lekarstw wystarczy dla polskich pacjentów. Chyba nawet bardzo tego chcieli, sądząc po tempie, w jakim interpretacja została wydana i rozeszła się po Polsce. Nieczęsto ministerstwo tak szybko i jasno odpowiada na pytania ludności. Bardzo delikatnie można by powiedzieć, że coś tu niedobrze pachnie. Ale też nie słychać, żeby jakiegoś urzędnika lub funkcjonariusza to zainteresowało – mimo medialnego hałasu. Skąd oni mogą wiedzieć, że mogą tego nie wiedzieć?
To oczywiście mogą być przypadki, ale raczej wygląda mi to na system. Są takie sprawy, w których organy ścigania skądś wiedzą, że mają być organami nieścigania, a instytucje kontroli wiedzą, że mają być instytucjami niekontroli. I wiedzą to tak dobrze, że nawet kiedy zadziała kontrolna funkcja czwartej władzy, uparcie i w sposób niezwykle zdyscyplinowany, konsekwentny oraz ostentacyjny trwają w woli „niewiedzenia”. Liczą, że „albo pies zdechnie, albo pan zdechnie”, czwarta władza poleci za jakąś nową sensacją, publika zapomni i będzie jak zawsze. Przez lata tak się to kręciło. Ale „takiego wała”, jak kiedyś mówiło się na podwórkach. Niedoczekanie wasze. Koniec tego. Miarka się – przynajmniej jak na mnie – przelała.
Zakładam prywatny katalog spraw poważnych i niewyjaśnionych na skutek bezczynności władzy. Będę do niego wracał aż do skutku. Sprawa HSBC ma w nim numer 3. Sprawa hurtowego eksportu – numer 2. A na pozycji pierwszej (kalendarzowo) czeka sprawa Magdy Ogórek, przeciw której podobno zdaniem jej kolegi skierowany jest spisek mający zmusić ją do wycofania się z wyborów (pisałem o tym na blogu). Prokuratura odmówiła wszczęcia sprawy. A kiedy o tym napisałem, dwa tygodnie temu zawiadomiła mnie „o podjęciu na nowo sprawy”. I nic. To znaczy – pani Ogórek robi, co może, żeby wynik był taki, jakby się wycofała, SLD ją w takim działaniu wspomaga, a wybory tuż.
Wyślij wiadomość, skontaktujemty się z Tobą